Z papierosem przy secie
Rok szkolny 1980/1981 przebiegł pod znakiem wielu wydarzeń. Nadal panował wszechobecny chaos. Nadal były kłopoty z zakupami. Czasami ktoś strajkował. Czasami jakiś ważny abdykował, a na jego miejsce wskakiwał następny ważny.
W naszej rodzinie też się działo. Politycznie najciekawsze wydarzenie miało miejsce w pewien zimowy wieczór.
Mój ojciec siedział właśnie nad talerzem zupy. W pokoju tym razem to było, bo w nowym bloku kuchnie były za małe na konsumowanie posiłków. Tak więc ojciec konsumował. Mama siedziała na wersalce rozkładanej, ale w dzień złożonej i robiła za sofę. Znaczy się wersalka robiła, bo mama patrzyła w telewizor, w którym coś leciało.
Ze swego pokoju wyszedł brat. Usiadł obok matki.
– Jutro strajkujemy – zakomunikował.
Łyżka w zupie ojca stanęła.
– Dlaczego?
– Bo majster każe nam zapierd.... - kontynuował brat.
– I dlaczego jeszcze? - pytał tato z łyżką pełną zupy w dłoni.
– No, dlatego, nie będziemy zapierd.... wolność jest no nie? Wywieziemy go na taczce i tyle będzie z niego.
Łyżka wylądowała w zupie.
– Czyli dlatego, że nie chce się wam robić, robicie strajk?
Brat wzruszył ramionami:
– No, chyba tak, nie chce nam się zapierd....
Ojciec podniósł głowę znad talerza.
– Słuchaj synu, bo jak ja cię zapied....ę to wagony będziesz kur... rozładowywał, żeby na chleb zarabiać! Ja ci ku... dam strajk! Do roboty jutro!
Po czym ojciec spokojnie pochylił się nad talerzem i dokończył konsumpcję zupy. Z tego co pamiętam, to brat nie strajkował. Być może w innych domach odbyły się podobne rozmowy, w wyniku których strajk z powodu majstra każącego pracować, a nie opierd... się w miejscu pracy, nie odbył się.
To była jedna z rodzinnych potyczek przełomu 80 na 81. Prawdziwa wojna wybuchła później.
Rok 1981 był rokiem wprowadzania kolejnych kartek, co zwało się fachowo reglamentacja towarów.
Ze wszystkim Polak sobie poradził i mimo niewielkiej ilości owego towaru na kartki, w lodówkach było mięso, w szafkach cukier. Na targowiskach, zwanych w części kraju rynkami, zawsze można było dostać kartkowy towar, oczywiście za wyższą cenę. Dziś nazywa się to handlem, wtedy było karaną spekulacją. Kolejki oczywiście do sklepów były. Stało się. Czasami nie wiadomo po co. Każdy towar był towarem do wymiany barterowej. Ja komuś pastę do zębów, ktoś mi pończochy.
My, czyli młodzi ludzie snujący się po mieście, miewaliśmy różne pomysły. Zbiórkę mieliśmy w takiej sobie kawiarni, przy najdalej oddalonym od pozostałych stoliku. Przychodził najpierw jeden i zamawiał herbatę, z cukrem oczywiście. Potem drugi. Też herbata z cukrem. Trzeci krzyczał:
– Czarną z cukrem! - jakby wówczas znane były inne kolory herbat...
A czwarty na pytanie kelnerki:
– Co podać? - z sadystycznym uśmiechem odpowiadał:
– Raz posiedzieć!
I tak przy dwóch herbatach z cukrem mijał wieczór. Wszak nie żarcie ważne, ale towarzystwo.
Kiedyś zauważyliśmy, że stając w okolicach sklepów i polskich narodowych kiosków „Ruchu” wzbudzaliśmy zainteresowanie wśród przechodniów. Wysunęliśmy teorię i postanowiliśmy ją sprawdzić w kilku newralgicznych punktach miasta. Uznaliśmy to za dobrą zabawę w niewielkim i nudnym jak... mieście.
Nasza paczka licząca od pięciu do dziesięciu osób ustawiła się w regularną kolejkę przed sklepem z „drogerią”. Nie rozmawialiśmy ze sobą udając zupełnie obcych sobie ludzi. Po paru minutach za nami ustawiała się podobna, a nawet liczniejsza kolejka. Ludzie pytali:
– A co mają rzucić?
– Chyba papier toaletowy.
– A ja słyszałam, że wodę po goleniu.
– Nie, mydło do golenia.
– Rzuciliby jakieś perfumy, mam urodziny teściowej.
– E tam, perfumy, pasta do zębów mi się kończy.
– To myj pani mydłem.
– Nie mogę. Po mydle w gębie to chce mi się rzygać.
I takie to mniej więcej były Polaków rozmowy w zainicjowanej przez nas kolejce. Kiedy była już odpowiednio liczna, wychodziliśmy z niej słysząc za sobą:
– Ale ta dzisiejsza młodzież niecierpliwa. Nawet w kolejce nie postoi.
Jak długo stały utworzone przez nas kolejki, nigdy nie sprawdzaliśmy. Szybko jednak zrezygnowaliśmy z robienia sztucznych kolejek. Jakoś przestało nas to bawić.
W domu tymczasem atmosfera gęstniała. Dawno nie było żadnej draki, a czas spokoju oznaczał rodzinny stan uśpienia.
Zaczęła się od wódki, to znaczy od kartek na wódkę. Każdy pełnoletni obywatel miał prawo do pół litra czystej na miesiąc. Ale abstynenci mieli prawo do wymiany owej wódy na kawę naturalną, brazylijską. Zabijcie, nie pamiętam, na jaką ilość. W porze wyjątkowo wspólnej kolacji, jedząc szynkę z nielegalnego uboju (o tym później) prowadziliśmy rodzinna dyskusję na temat przydziału kartkowego.
Ojciec oczywiście postawił się w roli opozycji do kartek, tłumacząc młodemu pokoleniu, że w czasie wojny był większy przydział.
– I bardzo dobrze, że teraz jest mniejszy. Niech robotnicy walczą o tę solidarność, a nie piją. W czasie wojny okupant chciał rozpić Polaków, żeby powymierali na choroby poalkoholowe – oznajmiłam tonem nauczycielki z trzyletnim stażem.
Nie, nie, tym razem nikt z rodziny nie skomentował.
– Ja wódki nie potrzebuję. Będę kupowała kawę – rzekła mama.
Tato nie musiał mówić, co kupi. Brat miał dylemat:
– Ja jeszcze nie wiem.... i wóda się przyda i kawa....
– Ale wódka cenniejsza. Da się wymienić na większą ilość towaru – zauważyłam znając już trochę tzw. czarny rynek, czyli spekulację na targowisku.
– Małolaty pić nie powinny! - ostro syknął ojciec.
– Jakie małolaty.... - puknęła się w czoło mama – Pracują, uczą się (to było o mnie, ale co tam, niech brat skorzysta), dokładają do życia (czyli oddają część poborów mamie), a ty im „setki” żałujesz.
Tato nie ustępował:
– Jakiej „setki”? Całego pół litra!
Mama machnęła ręką:
– Bądź choć raz ojcem.
Zaległa twórcza cisza.
– Dobra, niech każdy robi ze swoją kartką co chce – skapitulował ojciec.
Tato poparł wniosek machając ręką:
– Jest jeszcze „Pewex”, „ciotka” i Cyganie.
Co to był „Pewex”, wie chyba każdy z młodego pokolenia – sklepy z luksusowymi towarami za obce waluty, przede wszystkim dolary. Obok dolarów istniały tzw. bony towarowe PeKaO. Oczywiście w Polsce nikt dolarów nie miał. Oficjalnie oczywiście. W rzeczywistości każdy je miał. A jeśli nie miał, to w każdej chwili mógł mieć. Wymianą złotówek na dewizy zajmowali się w Łomży ludzie pochodzenia romskiego, czyli Cyganie. Stali nie przy samym sklepie z luksusami, ale z reguły na placu przy kościele znajdującym się w pobliżu. Przy tym samym, przy którym kiedyś zaplanowaliśmy „sylwka”.
W sumie więc sprawa alkoholu rodziny nie podzieliła. Wszyscy pracowali, zatem jak chcieli się napić, pod kościół, szybka wymiana forsy, do Pewexu i impreza gotowa.
Dobrze, już mówię.... wiem, że chcecie wiedzieć... Wódka w Pewexie była droższa. Ale co tam, jak nie było mięsa, cukru, pończoch czy majtek na dupę to się tego nie kupowało i na procenty było.
Gorzej, w naszej rodzinie oczywiście, było z kartkami na papierosy.
Ponownie siedzieliśmy przy telewizorze konsumując jajecznicę z jajek przywiezionych przeze mnie ze wsi. Właśnie dostałam „łapówkę” w postaci kawałka słoniny i dziesięciu sztuk jaj kurzych ekologicznych, bo od kur grzebiących, zresztą innych wtedy nie było.
Telewizja ogłosiła, że wprowadza kartki na papierosy – po dziesięć paczek na łepka na cały miesiąc. Mało, stanowczo za mało. Nałogowiec wypala minimum paczkę dziennie. Jednak tata zatarł ręce z zadowolenie:
– W porządku! Mam czterdzieści paczek na miesiąc. Mogę nawet na rynku handlować!
Biedak, nie wiedział, jaki szok za chwilę go czeka.
Póki co jedliśmy jajecznicę popijając mlekiem. Też ekologicznym, bo tylko takie wówczas było. Kupione rano trzeba było szybko przegotować, bo wieczorem już mogło być kwaśne. Mama przewidywała skutki kartek i po zjedzeniu kolacji szybko posprzątała ze stołu. Wiadomo, szkoda talerzy.
– Ja swojej kartki nie oddaję – brat okazał się odważniejszy ode mnie. Jego głos zabrzmiał jak wyrok.
Do ojca początkowo nie dotarło:
– Jakiej kartki nie oddajesz?
– No, tej na papierosy.
– Dlaczego? - pytanie ojca zabrzmiało retorycznie.
Brat nabrał powietrza do płuc i wyrzucił z siebie:
– Bo palę!
Ojciec wstał i odpalił karabin maszynowy. Póki co ręczny:
– Smarkacz pali! To hańba! Do szkoły ku... teczkę nosić! Nie palić po kątach! Książki czytać! Lekcje odrabiać! Smarkateria pierd....! Papierosy w głowie! A gdzieś ty się tego nauczył? Pewnie w szkole co? Zawsze mówiłem, że powinien iść do technikum, a nie do zawodówki! Bo tam same chamstwo chodzi! I pijaństwo się ku.... szerzy! Już wiem dlaczego nie chciałeś oddać kartki na wódkę! Pijesz i palisz! Co za młodzież! Co z nich wyrośnie! Co z ciebie wyrośnie jak palisz! Na raka ku.... umrzesz! O zdrowie trzeba dbać! I jak w tej Polsce ma być dobrze jak takie małolaty palą i piją!
Oczywiście przerywanie monologu nie miało sensu. Ojciec chodził po pokoju o powierzchni 15 metrów kwadratowych tam i z powrotem. Mama stała w drzwiach i ciężko wzdychała. Dobrze, że zebrała talerze ze stołu, bo ojciec w pewnym momencie oparł się o stół i już chciał coś chwycić, żeby tak pierd.... o podłogę, ale niczego nie znalazł.
– Nie w szkole, tylko u ciebie w zakładzie pracy się nauczyłem! Koledzy taty mnie nauczyli - triumfował brat.
Pracowali obaj w tym samym miejscu, tylko w innych halach produkcyjnych.
– No, już ja się z nimi jutro policzę – tym razem ojciec westchnął i usiadł na wersalce.
Po paru minutach pogodził się, że jednak będzie miał tylko trzydzieści paczek papierosów. Jak miesiąc będzie miał o jeden dzień dłuższy, trzeba będzie coś wykombinować.
– No to tato ostro kombinuj, bo ja też swoich kartek ci nie dam. Palę.
To było do przewidzenia. Moje słowa zadziałały na ojca jak czerwona płachta na byka. Zrobił się czerwony. Wstał, zaczął wykonywać niekontrolowane ruchy polegające na machaniu rękami we wszystkie strony. Włączył ckm czyli ciężki karabin maszynowy:
– Co? Kto? Po co? Dlaczego? Od kiedy? Dziewczyna pali! Brak przyzwoitości! To już nie skandal, to hańba, poruta, zgorszenie! Wstyd dla całej rodziny! Rozbój w biały dzień! Całkowita granda! Totalna arogancja! Szopka! Bezczelność! Drwina z całej rodziny! Pomiatanie rodzicami! Zuchwalstwo! Zbrodnia! Brak klasy, ogłady, wychowania!
Nie wiedziałem, że ojciec ma aż tak zasobny słownik języka polskiego. Kiedy zabrakło mu powietrza, odpalił ostatni pocisk, w stronę mamy:
– Jak ty dzieci wychowałaś!
Mama nie odpuściła.
– A ty co, nie mogłeś wychowywać? W więzieniu byłeś?
Tato syknął. Włożył płaszcz i buty. Trzasnął drzwiami. Wyszedł. Może realizować kartkę na wódkę.
Do dziś nie wiem, dlaczego ojciec nie zakumał, że palimy. Fakt, nie paliliśmy przy nim, on palił zawsze, do tego najgorsze z najgorszych papierosów bezfiltrowe „Sporty”. Śmierdziało nimi w całym mieszkaniu. Smród naszych, nieco lepszych papierosów marki Carmeny lub Zefiry nie przebił smrodu „Sportów”.
W każdym razie mieliśmy po owe kartkowe dziesięć paczek, no tatko dwadzieścia, co jednak nie wystarczało od pierwszego do pierwszego.
Następnego dnia po powrocie z pracy od razu udałam się do „ciotki”. Nie, nie mojej. Takiej miastowej. Młodszej od „babki”.
Zarówno jedna jak i druga były prekursorkami współczesnego handlu polegającego na zasadzie „tanio kupić, drogo sprzedać”. „Ciotki” i „babki” zajmowały się tym w swoich mieszkaniach, a podstawowym produktem była wódka. Kupowały ją po cenach normalnych, głównie w Pewexie, a sprzedawały drożej. Ich mieszkania nosiły miano meliny lub „mety”, a lokalizacja nie była tajemnicą. Nawet dla ówczesnej milicji (czytaj policji), która z usług pań też korzystała.
Przyzwoita „ciotka” nie pozwalała bowiem na konsumpcję zakupionego towaru w pobliży „mety”. Nikt zatem porządku publicznego nie zakłócał.
U „babki” nie było określonych godzin sprzedaży. Dwadzieścia cztery godziny i siedem dni w tygodniu. Podczas stypy i podczas bezalkoholowej komunii, pierwszej oczywiście.
„Ciotka”, z której usług korzystała nasza paczka, zajmowała się również handlem innymi produktami oraz pośredniczyła w przekazywaniu wiadomości.
W latach późniejszych zwróciłam się do niej z prośbą o wiadomość na temat dostawy pralek automatycznych do sklepu. Poinformowała. Wczesnym rankiem stanęłam w kolejce jako jedna z pierwszych i pralkę dostałam. „Ciotce” odpaliłam prowizję, bo tak to teraz się nazywa.
Poszłam więc do niej, żeby ubić interes.
Przyjęła mnie oczywiście mile, wysłuchała, zgodziła się, podałyśmy sobie dłonie na znak zawartej umowy.
Otóż „ciotka” ceniła stały, chociaż nieco mniejszy dopływ gotówki, a ja zaproponowałam jej, że każdego dziesiątego każdego miesiąca będę przychodziła po przydziałowe dziesięć paczek papierosów.
Przy stałym odbiorze cena za paczkę była niższa niż ta, która obowiązywała na targowisku. Miałam więc już całe dwadzieścia paczek. Może uda się przeżyć....
W rytmie disco
Zabawa taneczna zwana dyskoteką była na początku lat osiemdziesiątych w pełnym rozkwicie. To nie prawda, że lud tylko siedział w domach i knuł przeciwko władzy ludowej lub organizował nowy związek zawodowy. Lud się również bawił. Przy dźwiękach przebojów Boney M., Ottawana (ci od „Hand up”), ABBY, Bee Gees. Istniała już Budka Suflera, a przy przeboju „Znowu w życiu mi nie wyszło” czyli „Sen o dolinie” dziewczyna pochlipywały na ramionach chłopaków.
Rozpoczęła się złota era polskiego rocka, który też pojawiał się w dyskotekach jako tzw. taniec wolny czyli „tango przytulango” lub „pościelówa”.
W takim właśnie roku, 1981 zresztą, tradycyjnie spędziłam wakacje w Wałbrzychu. Napisałam do wujka list, że przyjeżdżam określonego dnia, wsiadłam w pociąg, ten sam co w 1976 roku. Tym razem obyło się bez przestojów i wysiadłam w rodzinnym mieście o przyzwoitej godzinie. Taksówka dojechałam pod poniemiecką kamienicę rodziny. W drzwiach ich mieszkania zastałam kartkę „Klucze u sąsiadów”.
Co się dzieje? Tak rano gdzieś wyszli? Zapukałam do sąsiednich drzwi.
– O, już jesteś? - przywitała mnie sąsiadka. – Wujek z ciocią wyjechali – oznajmiła z uśmiechem. - w domu masz list od nich.
Jak to wyjechali? Przecież ja przyjechałam! - chciałam krzyknąć, ale się opanowałam.
Weszłam do mieszkania. W kuchni na stole leżał list. Zaczynał się od sformułowania, że przyzwoitość nakazuje, by najpierw się spytać, czy można przyjechać, potem oczekiwać na odpowiedź, a dopiero potem przyjeżdżać. Ale skoro złamałam zasady, to mam radzić sobie sama i dobrze opiekować się zwierzętami.
Na parapecie siedziała kotka Kaśka. Do moich nóg łasiła się sunia Aza, takie dziewięćdziesiąt procent wilczura, a w przedpokoju w akwarium leżała świnka morska o imieniu Baśka. Żeby się rymowało z Kaśką.
Wuj zawsze prowadził mini ZOO....
W lodówce była jedna konserwa mięsna i dwa jajka. Na szczęście została mi z podróży jedna kanapka. Usmażyłam jaja, wypiłam herbatę (też była) i położyłam się spać, by odpocząć po podróży.
Obudziłam się po kilku godzinach z radosną myślą. Ludzie, ja mam przez dwa tygodnie wolną chatę!
Trzeba sobie ten dar od losu zorganizować!
Na pierwszy plan – rozrywka, wszak są wakacje.
W mojej starej dzielnicy Wałbrzycha – na Nowym Mieście, gdzie nadal mieszkała rodzina, istniał wówczas Jazz Club, taki sobie lokal z dyskoteka. Zabawa taneczna odbywała się w piątki, soboty i niedziele. Trwała do białego rana, co trudne w lipcu nie było.
Zaczęłam tam bywać.
Była świetlista kula, był stroboskop i inne świecidełka. W barze sprzedawano napoje chłodzące, a nawet bezkartkowe wino. Marki wino oczywiście, czyli tanie jabole. Prawdziwy alkohol lał się pod stolikami do niewielkich szklanek zwanych „literatkami”. Wszyscy o tym wiedzieli, nikt nie protestował.
Wtedy po raz pierwszy widziałam działania tzw. ochrony. Przy wejściu stało dwóch z sylwetką i twarzą, co to pięć lat bez wyroku. Pilnowali porządku. Jeśli ktoś przesadził, na przykład w zalotach, brali delikwenta za kark i wywalali z lokalu. Normalny człowiek miał poczucie bezpieczeństwa.
Dyskoteka grała. Lud się bawił.
Do domu wracałam skoro świt. Z reguły wyprowadzałam Azę, żeby zwierzątko się wysiusiało, po czym padałam zmęczona do wyra i spałam do samego południa.
Fajni ludzie tu przychodzili. Część nawet mnie kojarzyła. Kiedyś trafił się chłopak, który opowiedział mi prawie cały mój wałbrzyski życiorys, a ja nie miałam bladego pojęcia kim jest. Po przeprowadzeniu śledztwa wraz z koleżanką z podwórka, odnalazłyśmy człowieka. To sąsiad z sąsiedniej klatki. Kiedy wyjeżdżałam z Wałbrzycha miał dwanaście lat... jako piętnastolatka nie zwracałam uwagi na małolata. Tymczasem wyrósł na całkiem fajnego faceta.
W innym przypadku przez własną głupotę naraziłam się na.... no, może dziś po wielu latach.... na przeżycie przygody.... wtedy czułam się zagrożona.
Przypadek był wysokim brunetem z ciemnymi oczami. Niemłody, ale jeszcze przed trzydziestką. Ubrany w koszulę i normalne spodnie. Zupełnie niedyskotekowy styl. Zaprosił mnie do „pościelówy”, potem do baru. Nie rozlewał gorzały pod stołem. Kupił całą butelkę wina, którą sączyliśmy przez cały wieczór i prawie całą noc. Mówił poprawną polszczyzną. Oczywiście postanowił mnie odprowadzić do domu.
Byłam pod jego urokiem do tego stopnia, że w pewnym momencie palnęłam:
– A tak sobie sama mieszkam, rodzinka wyjechała.
– Niemożliwe? Naprawdę? Czuję się zaproszony.
W jego oczach pojawił się błysk. Szybko jednak zmienił się w czerwone alarmowe światło. No, nieźle.... co robić... W sumie ma to swoją dobrą stronę.... nie zaciągnie mnie w żadne krzaki w drodze powrotnej. Będzie czekał na wejście do domu... Dobra, gramy dalej.
Dyskoteka się skończyła. Zaczęło wschodzić słońce. Mój partner kupił kolejną butelkę taniego wina.
– Żeby nam się lepiej rozmawiało.... - uśmiechnął się czarująco. - A długo tak będziesz sama mieszkała? - zapytał znienacka.
Co choroba, wprowadzić się chce?
– W sumie nie wiem, wuj nie powiedział dokładnie, kiedy wraca. Może jutro, może za tydzień... pojechali z ciotką na Mazury.
I tak rozmawiając o wszystkim i niczym dotarliśmy do kamienicy.
– Wiesz, poczekaj tutaj chwilę, ja sprawdzę, czy przez przypadek nie wrócili. Jeśli nie, to dam ci znak przez okno i wejdziesz – powiedziałam z nutą zalotności w głosie.
– Które to mieszkanie? - zapytał równie zalotnie.
– To po lewej na parterze.
Szybko weszłam do mieszkania. Zamknęłam je na dolny zamek, na zasuwę u góry i dodatkowo na łańcuch. Teraz sobie właź!
Wyjrzałam przez okno. Stał pod nim z butelką wina.
– I jak?
– Nie ma ich.
– To idę.
– Raczej nie. Straciłam ochotę na wino.
Pod oknem stała ławka. Wszedł na nią.
– Wejdę oknem – rzekł pewnym głosem.
– Poczekaj chwilę.... Aza, chodź do okienka....
Azie nie wolno było opierać się o parapet i wyglądać przez okno. A bardzo to lubiła i wykorzystywała każdą okazję, by pooglądać świat w ten sposób. Teraz była szczęśliwa, bo otrzymała pozwolenie. Wystawiła swój wielki psi łeb i zaczęła radośnie machać ogonem. Z triumfującym uśmiechem stanęłam za nią.
– Właź, na własne ryzyko.
– Taka jesteś cwana....
– A ty naiwny. Jak można było uwierzyć, że wpuszczę cię do obcego mieszkania....
Człowiek zszedł z ławki. Rzuciła na pobliski trawnik wino i odszedł. Najbardziej spokojny pies, jakiego kiedykolwiek znałam, spełnił swe zadanie obrony przed nieprzyjacielem.
Kiedy w godzinę później wyprowadzałam Azę na poranne siusianie, wina na trawniku już nie było. Ktoś skorzystał.
Rodzina wróciła według planu po dwóch tygodniach. Oczywiście wujek musiał ponownie powiedzieć, że najpierw się pyta, potem się czeka na odpowiedź, a dopiero potem się przyjeżdża. Zapamiętałam to do końca życia.
Następnego dnia rano obudziły mnie krzyki z kuchni. Co jest, do jasnej cholery? Ledwie wrócili z urlopu, a już awantura?
Wuj kłócił się z ciotką.
Gdy wkroczyłam do kuchni, uznałam, że ciotka miała rację. W upalny letni dzień wuj rozpalał ogień pod węglową kuchnią.
– Do cna ci ten alkohol mózg wypalił! Rozpalać pod kuchnią w taki dzień!
– Musi się suszyć. Musi!
Na sznurku rozwieszonym wysoko nad kuchnią wisiały duże brunatne liście. Widywałam je na wsi, w której pracowałam. Domy były nimi obwieszone.
Machorka.
Tytoń znaczy się.
Jako pamiątkę z urlopu na Mazurach wuj przywiózł najcenniejszą rzecz – produkt do palenia.
Kibicowałam suszeniu. Dokładałam do kuchni.
Najpierw suszyliśmy duże liście. Potem wuj pokroił je. Suszyliśmy na starej patelni. Po trzech dniach wyschły i przypominały tytoń.
I oto zrobiliśmy pierwszego papierosa, zwanego skrętem. Tytoń zawijało się w kawałek papieru, głównie gazety. W rodzinie to ja dokonałam epokowego odkrycia – najlepszą gazetą na skręty byłą radziecka „Prawda”, trudna do zdobycia w polskich kioskach. Na szczęście w Wałbrzychu było coś co nazywało się Międzynarodowy Klub Książki i Prasy. Tu można było dostać gazety z bratnich krajów bloku wschodniego.
„Prawdę” odkryłam wcześniej, bo skręty robiło się też już dużo wcześniej. O ile papierosy były na kartki, to tytoń można było kupić w kioskach Ruchu. Lekcje robienia skrętów popieraliśmy z filmów o tematyce drugiej wojny. Tam żołnierze też robili skręty.
Podpaliliśmy „papierosa”.
Wydobył się z niego śmierdzący dym.
Trudno wyczuć, czy śmierdziała „Prawda” czy machora z Mazur.
Nieważne. „Sporty” też cuchną.
Zaciągnęliśmy się.
Oczy wyszły mi z orbit.
Zabrakło powietrza.
Zaczęłam się dusić.
Wuj walił mnie po plecach.
Potem ja jego.
Ciotka wrzeszczała.
Mieszkanie pokryła chmura substancji radioaktywnej.
Tak się nam przynajmniej wydawało.
My dochodziliśmy do siebie.
Ciotka nadal wrzeszczała.
– Zaraz sąsiedzi straż pożarną wezwą! Taki dym! Taki smród! Z takim paleniem na dwór! Mieszkanie zaczadzili!
Rzeczywiście, nie dało się palić. Gdzie popełniliśmy błąd?
Wuj zabrał Azę na spacer. Ja dochodziłam do siebie leżąc na tapczanie popijając wodę. Ciotka robiła przeciągi w mieszkaniu, bo było totalnie zakopcone.
Po godzinie wuj wrócił. Z kieszeni wydobył małe listki.
– Już wszystko wiem. Masz może cytrynę? - zapytał ciotkę.
Ta wzruszyła ramionami i puknęła się w czoło.
– W dzisiejszych czasach cytrynę....
Produkcja domowego tytoniu na skręty ruszyła ponownie. Tym razem machorka suszyła się nadal z listkami wiśniowymi. Marzeniem było dodanie do tego suchej skórki od cytryny. Byli tacy, co takowy owoc posiadali.
W sumie po tygodniu produkt nadawał się do spożycia czyli palenia.
Wracając pociągiem do domu, w korytarzu takowego stałą solidna grupa palaczy z tytoniem w woreczkach różnego typu. Niektórzy mieli stylizowane na średniowieczne sakiewki, inni bawełniane torebki, ktoś torebkę papierową. Robiliśmy skręty wymieniając uwagi na temat ich składu.
Polski przemysł prywatny (a był, był) szybko zareagował na potrzeby rynku i wyprodukował specjalne „maszynki” do robienia papierosów. Potem pojawiły się gilzy, co oznaczało powrót do czasów wojennych. Człowiek siedział wieczorem przed telewizorem i robił sobie papierosy. Tytoń luzem był dostępny w znanych nam kioskach Ruchu.
Ale skrętów mazurskiej machorki z wiśniami, nic już potem nie przebiło.
Wiersz ukazał się w wydawnictwie pokonkursowym "Las wciska się do miasta" Wałbrzych 2023, ISBN 978-83-966684-1-7
(opowiadanie zajęło trzecie miejsce w konkursie literackim organizowanym przez Miejską Bibliotekę Publiczną Zdrojoteka w Szczawnie Zdroju „ Sen o Szczawnie” w 2023 roku)
(opowiadanie zostało opublikowane na stronie polskiego portalu o kosmosie https://www.urania.edu.pl/fantastyka/do-ostatniego-ziarnka-soczewicy)
W sumie to trzeba faceta i jego oczy podziwiać. Wokół zamku rozciągał się biały śnieg. Jedyne co była na nim widoczne, to czarne drzewa, oczywiście bez liści. Krzyżacy mieli na sobie białe płaszcze, ich konie białe narzuty, a czarne krzyże idealnie komponowały się z czarnymi drzewami. Wszystko się zlewało w jeden obraz. A jednak dzielny szef wojsk polskich ujrzał, rozróżnił i zameldował.
czytaj więcejutwór nagrodzony III nagrodą w V Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim „O złota gałązkę jabłoni” w Łososinie Dolnej w 2023 roku (w zestawie z utworami „Jabłonka” i „Świt nad górami wyspowymi”).
czytaj więcej