Rok urodzaju
„O roku ów! kto ciebie widział w naszym kraju!
Ciebie lud zowie dotąd rokiem ….. najważniejszych wydarzeń w powojennej Polsce” - zakończenie moje, reszta Mickiewicza.
No, bo taki był rok. Zwany czasami rokiem Wałęsy, rokiem Solidarności, rokiem skoku przez płot.... Jak zwał, tak zwał. Nie da się ukryć. Był ważny.
W moim życiu zaszły kolejne zmiany. Zdałam maturę, nie dostałam się na studia i rozpoczęłam pracę w małej szkole, daleko od szosy. Konkretnie cztery kilometry do najbliższego asfaltu. Po roku trafiłam do innej we wsi, do której asfalt już doprowadzono i cztery razy dziennie docierał tam autobus. Niosłam zatem kaganek oświaty i w sumie źle nie było. Pogorszyło się tuż przed „sylwestrem”.....
W ostatnią niedzielę starego 1979 roku, po mszy dla tzw. młodzieży, stanęliśmy przed kościołem z opuszczonymi głowami. Tragedia. Po prostu normalna rozpacz.
Nasza paczka nie miała gdzie witać Nowego Roku.
Dom każdego z nas zajęty był w „sylwka” przez starych, znaczy się rodziców i za chiny ludowe nie dało się urządzić balangi.
Mimo spotkania przed świątynią, co niektórzy siarczyście klęli.
– Ku.... pod most mamy iść!?
– W sumie pomysł niegłupi. Rozpalimy ognisko....
– Nie pier.... Zwiną nas.
– No i git. Przywitamy nowy rok w ciupie. Będzie ciekawie.
– Może wpadniemy do kościoła... Dla bezdomnych powinien być otwarty.
– Jeszcze nie piłeś, a już ku.... jesteś pijany.
Posypały się inne pomysły, za każdym razem głupsze. Kiedy sytuacja stał się na tyle krytyczna i groziła pomysłem na zbiorowe samobójstwo z powodu braku chaty na balangę, podszedł do nas. On. Jego status był dziwny. Niby należał do naszej paczki, ale od czasu zerwania ze mną sam nie wiedział, jak się ma wobec nas zachować.
Moja wielka miłość – Robert.
– Słuchajcie, ja mam wolną chatę.... - powiedział prawie szeptem.
Wywołało to entuzjazm grupy. Z wyjątkiem mojego. Nie wiem, jaką miałam minę, bo nie widziałam sama siebie. Musiała być nieciekawa, bo kumpel podszedł do mnie i też szepnął:
– No poświeć się dla grupy...
W sumie nie miałam wyjścia i poświęciłam się.
„Sylwek” u Roberta przebiegł w miarę spokojnie. Najważniejsze, że nie było żadnych par i nikt się po kątach nie obściskiwał. Zdarzyło się kilka niekontrolowanych sytuacji, ale to temat na powieść obyczajową, a nie historyczną.
Nowy 1980 rok przywitaliśmy zatem w gronie przyjaciół. Nic nie zapowiadało przewrotu sierpniowego. Nie pojawiła się żadna kometa. Żaden meteoryt nie walnął w trawnik obok bloku. Żaden zmarły nie powstał z mogił znajdujących się na cmentarzu w pobliżu mieszkania Roberta.
I tak spokojnie nadeszła wiosna. Pewnego dnia dyrektorka szkoły poprosiła mnie do gabinetu. Oświadczyła, że naczelne harcerstwo chce, by nasza szkoła zorganizowała obóz wędrowny dla uczniów. Ot, taka atrakcja dla dzieci ze wsi, żeby trochę świata zobaczyły. Pani dyrektor poprosiła, bym sprawę przemyślała, bo jestem młoda, energiczna i taki obóz mogę poprowadzić po drogach i bezdrożach jeszcze wówczas ludowej Ojczyzny.
Kochani, czy wiecie co to takiego był „obóz wędrowny?” Pewnie nie, oj dużo straciliście, dużo...
Polegał oczywiście na wędrowaniu. Wcześniej wybierano jedną z wielu tras umieszczonych w specjalnym przewodniku. Wybór trasy równoznaczny był równocześnie z zaklepaniem noclegów w tzw. schroniskach młodzieżowych, do których zmierzaliśmy. Dostawało się również mapy terenu, przez które przebiegała trasa. Forsę na obóz wykładał organizator, w wypadku mojej szkoły - Związek Harcerstwa Polskiego. Było to - uwaga! - prawie 90% całości kosztów! Uczestnicy dokładali niewiele. Sama uczestniczyłam w takich obozach. Wiedziałam, że to wielka frajda, a dzieciakom ze wsi, co to nawet na wakacje nie jadą do babci na wieś, bo babcia mieszka razem z nimi na wsi, odrobina luksusu się należy.
Problemem okazał się drugi opiekun, który był niezbędny do przeprowadzenia przez kawałek Polski dwudziestki dzieci.
Z mojej szkoły nikt nie miał na to ochoty.
Zaczęłam szukać wśród znajomych. Nic z tego. W końcu poszłam do kumpla, tego, który kazał mi się poświecić dla grupy w noc sylwestrową.
– Poświęć się teraz dla mnie! Masz wakacje, rusz tyłek. Jedziemy.
– W sumie.... - zrobił dziwną minę - ….. czemu nie...
Zabraliśmy się za wybór trasy, załatwianie formalności i zachęcanie młodych do wyjazdu.
W połowie maja kolega zadzwonił do mnie i poprosił o szybkie przybycie. Coś mnie w jego głosie zaniepokoiło. Pobiegłam. W przedpokoju ciężko wzdychając oznajmił:
– Ne mogę jechać z tobą na ten obóz.
Myślałam, że zemdleję. Przecież wszystko jest już gotowe!
– Nie mdlej. Mam zastępstwo.
Otworzył drzwi od swego pokoju. Chciałam zemdleć po raz drugi. Przy oknie stał Robert.
Pociąg przyjaźni
Zanim jednak ruszyłam z Robertem na trasę, w moim domu doszło do prawdziwej sensacji. Oto z zupełnie nieznanych powodów i w zupełnie nieoczekiwanym czasie mój ojciec dostał zaproszenie do podróży, w podróż? Sama nie wiem, jak poprawnie napisać. W każdym razie wezwano go do dyrekcji i zaproponowano wyjazd tzw. „Pociągiem Przyjaźni” na Igrzyska Olimpijskie. Odbywały się one wówczas na terenie zaprzyjaźnionego ustrojowo państwa, które jak wiemy zwało się Związkiem Radzieckim.
„Pociągi Przyjaźni” kursowały między Polską a ZSRR i woziły ludzi, jak to pociągi oczywiście. Tyle tylko, że były to kursy typu wycieczkowego. Zwiedzało się albo Kraków albo Kijów, a podróżni spotykali się z mieszkańcami zwiedzanego miasta pod szyldem rozwijania braterskich stosunków w imię hasła „Proletariusze wszystkich krajów łączcie się!”
Na wycieczkę takowym pociągiem chyba trzeba było sobie zasłużyć. I chyba takowa podróż była bardzo tania lub wręcz bezpłatna.
Mój ojciec był w siódmym niebie.
Nie, nie z powodu proletariatu czy braterstwa.
Z powodu igrzysk olimpijskich!
Sport w postaci bycia kibicem odgrywał w życiu naszej rodziny nadrzędną rolę. Głównie w Wałbrzychu. W niedzielę część ludzi szła do kościoła, a my zasuwaliśmy na mecz. Wśród znajomych rodziców najwięcej było sportowców, działaczy sportowych i oczywiście cała rzesza, jak to się dziś mówi, braci po szalu. Kiedy w naszej ojczyźnie uruchomiono drugi program telewizji polskiej ( 2 października 1970) w wielu domach wybuchały awantury o to, co oglądać. Polak nie był przyzwyczajony do dokonywania wyboru.
Najgorzej ponoć było, kiedy na „Jedynce” leciał mecz, a na „Dwójce” komedia romantyczna. W praktycznie każdym domu była awantura, bo facet chciał mecz, a kobieta film.
W każdym, ale nie moim. My zgodnie zasiadaliśmy przed telewizorem, by oglądać mecz.
Euforia mego taty z powodu możliwości wyjazdu i oglądania sportowych zmagań na żywo nie była dziełem przypadku. Fakt, iż igrzyska odbywały się na terenie bratniego kraju był bez znaczenie. Gdyby sportowcy zlecieli się do Czadu albo na Grenlandię, każdy z członków naszej rodziny też by tam pojechał.
Więc ojciec pojechał.
I wrócił.
Zachwycony, zadowolony i szczęśliwy.
Tego szczęścia nie rozumieli ludzie, którzy w ogóle sportu nie rozumieli.
– A ile zarobiłeś na tym wyjeździe? - pytali.
Tato robił minę typu „puknij się w czoło” i odpowiadał:
– Ja zarabiam w pracy. Tam pojechałem na igrzyska.
Nieznającym rzeczywistości głębokiego PRL-u wyjaśniam. Polak wyjeżdżający za granicę, zwłaszcza do bratnich krajów socjalistycznych, zawsze brał coś na handel. Kupował na przykład takie jeansy polskiej marki „Odra”, odpruwał polską metkę, naszywał taką z napisem „Levis strauss” ( łatwa do kupienia na bazarach) i sprzedawał spodnie jako amerykańskie. Miał na tym sporą „przebitkę” czyli zarabiał.
Działania takie były wówczas nielegalne, bo wiadomo, dziwne to były czasy. Nazywały się przemytem lub spekulacją. Nie odstraszało to rodaków od kontynuowania owych działań na terenie wszystkich państw Układu Warszawskiego. A więc do ZSRR woziło się spodnie, a przywoziło złoto, bo ono tam było znacznie tańsze niż w Polsce. Oczywiście też się je przemycało, bo bracia zza Buga musieli trzymać rękę na pulsie, znaczy się złocie. Bali się, że Polacy wywiozą je wszystkie.
Mój ojciec spodni nie zabrał, ale złoto przywiózł. Legalnie legalną dozwoloną ilość. Jedną obrączkę, za przewóz której zapłacił cło.
To był prezent dla mamy. Rodzice nie mieli złotych obrączek.
Oprócz tego przywiózł sportowe programy pisane cyrylicą. Czytałam i tłumaczyłam. Sportowe wpinane znaczki z symbolami olimpijskich konkurencji. Bilety wstępu na areny sportowych zmagań. Porcelaną maskotkę igrzysk misia Miszę. Dwie albo trzy chusty z symbolami olimpijskimi.
Oglądaliśmy wszystko jak relikwie. Tak, ojciec był, a my mieliśmy jedynie telewizor, i to czarno-biały....
Ale przede wszystkim tato przywiózł wspomnienia.
– Wielki stadion w moskiewskich Łużnikach.... Ludzi masa... My też siedzimy... Lekkoatletyka... Cholera jasna, nie wiadomo w którą stronę patrzeć, jak to na takich zawodach. Blisko nas skocznia do skoku o tyczce. Póki co pusta. No to siedzimy nadal. Wreszcie idą zawodnicy. Są, są nasi! I się zaczęło!
– Wiemy, widzieliśmy w telewizji – oznajmia ojcu pozostała część rodziny.
Tato macha lekceważąco ręką:
– E tam w telewizji, a ja na żywo! Ja na żywo! Widziałem jak skoczył i pokazał im wała! O takiego! - tu ojciec zgiął lewą rękę, przełożył przez zgięcie prawą i pokazał uznawany do tego czasu za wulgarny gest, znany od 30 lipca 1980 roku jako gest Kozakiewicza.
Taki bowiem gest, pokazujący bratniemu narodowi, że ma się go gdzieś, pokazał nasz skoczek o tyczce Władysław Kozakiewicz zdobywając złoty medal olimpijski. Ile potem było z tego powodu krzyku, wrzasku, interpretacji, o tym wie do dziś cały internet. Wystarczy wpisać „gest Kozakiewicza” i wszystko jasne.
Przez kolejne lata swego życia, przy każdej okazji, podczas każdego oglądania w telewizji owego gestu, mój ojciec wykrzykiwał, że był naocznym świadkiem. Podbiegał do telewizji i pokazywał tłum ludzi siedzących za skocznią:
– O, tu siedziałem, tu siedziałem! - krzyczał do czarno-białego ekranu.
Przywiózł ze sobą również ciekawą wiadomość.
Otóż w Charkowie wyszedł z hotelu po papierosy. Przed czymś podobnym do kiosków dawnego polskiego „Ruchu” spotkał ….. kolegę z Wałbrzycha. Też szarego, zwykłego pracownika biurowego, który też otrzymał propozycję nie do odrzucenia, żeby jechać „pociągiem przyjaźni” na igrzyska. Obaj panowie rozejrzeli się wokół ludzi jadących z nimi i stwierdzili, że spora grupa to taki zwykły proletariat... A chodziły słuchy, że pociągi przyjaźni tylko dla wybrańców i aktywistów. …
Dziwili się więc dwaj przyjaciele z Wałbrzycha, oj dziwili popijając „Stolicznają” procent 40, dlaczego są tu gdzie są, dlaczego piją z butelki radzieckiej a nie polskiej...
Po tym, co wydarzyło się w kraju w kolejnym miesiącu, można wysunąć teorię spiskową, że owi zasłużeni aktywiści czuli lub wiedzieli, że coś się szykuje i trzeba być w Polsce, a nie szlajać się po jakiś igrzyskach....
Zanim jednak wszystko walnęło, ja pojechałam na obóz wędrowny z ukochanym Robertem....
Bez piwa w plecaku
Zanim zabiorę was w wędrówkę po przyjaznej ziemi rzeszowskiej, parę słów o ówczesnej sytuacji gospodarczej. Według młodego pokolenia i powielanych tu i ówdzie propagandowych treści, od 22 lipca 1944 roku, znaczy się od ogłoszenia manifestu PKWN, w sklepach Polski Ludowej na półkach stał tylko ocet. Informuję, iż spożywając jedynie ocet, żaden naród nie przetrzyma. A Polacy przetrzymali i doczekali roku pańskiego 1980. Znaczy się, nie tylko ocet spożywali. Nie da się jednak zaprzeczyć, że zaopatrzenie w sklepach mocno kulało. Tak, kulało, ale nie było tragiczne. Wszak przeżyliśmy.
Wyjeżdżając z dzieciakami na obóz wędrowny zdawaliśmy sobie sprawę, że jest słabo, ale co tam. Wszyscy byliśmy młodzi i żadni przygód. Już od lipca 1976 roku obowiązywały kartki na cukier. Każde z dzieci miało wziąć ze sobą kilo cukru i dwie konserwy mięsne. My z Robertem wzięliśmy po dwa kilo. Żeby dzieciaki nie myślały, że słodzimy herbatę na ich koszt.
Obóz jak widać, przeżyliśmy. Obiady jedliśmy w barach, restauracjach, czasami knajpach. Śniadania i kolacje uczniowie przygotowywali sami z produktów zakupionych w sklepach. Oczywiście, że nie jadaliśmy szynki ani polędwicy. W tamtych czasach takie rarytasy pojawiały się w normalnych domach dwa razy do roku: na Boże Narodzenie i na Wielkanoc. Ale tragedii musiało nie być, skoro posiłki powstawały. Chyba że było gdzie świniobicie.... ale o tym kiedy indziej... Kiedy zatrzymywaliśmy się we wsiach, kupowaliśmy świeże mleko, jajka, ser biały zwany twarogiem, czasami swojską kiełbasę, a nawet masło robione w masielnicy!
Uwaga, na produkty spożywcze nie musieliśmy mieć żadnych rachunków! Musieliśmy się tylko utrzymać w dziennej stawce, oczywiście uwzględniając całe dwa tygodnie. Do ręki dostaliśmy książeczkę oszczędnościową PKO, plik kartek do wypełnienia co jadaliśmy przez cały dzień i jedną „książkę” rachunkową do wpisywania rachunków za zwiedzanie, kino, noclegi.
Naszą dokumentację uzupełniały karty uczestników i zaświadczenia, że opiekunowie to my, z numerami dowodów osobistych oczywiście.
W obliczy dzisiejszej biurokracji – w tamtych czasach jej nie było praktycznie wcale.
Ale żeby nie zanudzać i nie obalać mitów, które mocno zakorzeniły się w społeczeństwie, odpuśćmy sobie gospodarkę. Najważniejsze, że wszyscy żyjemy, że dzieci z podłomżyńskiej wsi kawałek Polski zobaczyły.
Z trasy obozu na uwagę zasługują dwa wydarzenia.
Pierwsze – pedagogiczne czyli jak zrobić w jajo zbuntowane nastolatki.
Wieczorem usiedliśmy nad mapę i pokręciliśmy z niepokojem głową.
– Jutro upał – zameldował Robert, który wysłuchiwał prognoz pogody w telewizji.
– Cholera, zobacz na te poziomice... - wskazałam mapę – ostro pod górę....
– Prawie Bieszczady.... - tu jest szosa, którą pójdziemy....
– Cholera, żadnego autobusu w tamtą stronę, żeby przynajmniej wysłać kogoś z bagażami. ( tak się robiło, kiedy odległości od miejsc zakwaterowania były ponad dwudziestokilometrowe – o rety, w dzisiejszych czasach wysłać nastolatków samych autobusem do nieznanej miejscowości! Kryminał! No ale to za komuny było i dziwne czasy były)
Westchnęliśmy ciężko. Robert, według starej komunistycznej zasady prosto z ZSRR - „bez pół litra nie rozbieriosz”, otworzył piwo ( nikt wówczas nie zabraniał picia piwa podczas pracy na obozie z dziećmi).
– Trzeba ich wziąć sposobem – odpowiedział zgodnie z zasadami psychologii „czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal” albo tej drugiej „ im mniej wiesz, tym lepiej”.
I tak, sącząc piwo marki „Leżajsk”, opracowaliśmy plan.
Następnego dnia po śniadaniu nastąpiła tradycyjna odprawa.
– Kochani, mamy dziś do przejścia 15 kilometrów – zaczęłam.
W rzeczywistości – 20.
– W pewnym momencie jest trochę pod górkę – kontynuował Robert.
W rzeczywistości cały czas było pod górkę, ale droga według mapy wiodła przez las i można było góry nie zauważyć. Podczas odprawy uwzględniliśmy jedynie ostre podejście szosą.
Oczywiście nie obyło się bez pytań.
– A autobusu nie ma?
– Nie ma, jeśli nie wierzysz, idź na przystanek i sprawdź.
Myślicie, ze małolat nie sprawdził? Nie byłby normalnym małolatem. Oczywiście, że pobiegł. Wrócił i oznajmił, że ani pan, ani pani nie kłamią.
– Musimy więc rozłożyć siły, żeby starczyło nam na dojście do celu. Naszym celem jest... i tu nastąpiła pogadanka przyrodniczo-geograficzna, której nikt nie lubił, ale która być musiała.
Sami natomiast stwierdziliśmy, że w naszych plecakach jest za dużo.... piwa. Oj, ciążyły butelki „leżajska” czy „żywca”.... już nie pamiętam. W każdym razie zwolenników octu na półkach informuję, że było również piwo.
Postanowiliśmy piwo oddać w sklepie. W nowym miejscu zakwaterowania kupimy nowe piwo. Sklepowa była w szoku. Nie zdarzyło się jej, by ktoś piwo oddawał. Ale przyjęła i forsę zwróciła.
Rozpoczęliśmy marsz.
Lekko nie było.
W końcu dotarliśmy do celu. Zakwaterowaliśmy się w schronisku młodzieżowym. Dzieciaki zaapelowały o odpoczynek, zanim pójdziemy na obiad, który tak najlepiej zjeść w porze kolacji, bo wszyscy padają na nos. Protest uwzględniliśmy. Wszyscy padli na łóżka i zasnęli. My też.
W pewnym momencie poczułam, że ktoś dotknął mego ramienia. Otworzyłam oczy. Stał nade mną mały Rysiu, który po cichu zapytał:
– Psze pani, a mają w tym schronisku piłkę? Bo pograć chcieliśmy...
Szturchnęłam chrapiącego obok mnie Roberta:
– Słyszysz, oni chcą jeszcze grać w piłkę...
Poczuliśmy się oboje bardzo starzy.
Drugie wydarzenie miało charakter ideologiczny.
Była sobota. Pytam więc swoich uczniów, których dobrze znam, czy mają w planach niedzielną wizytę w kościele. Reakcje różne, od euforii po ciężkie westchnienia typu „a muszę?”.
– Jeśli ktoś chce, to pójdzie z jednym z nas. Reszta zostanie z drugą osobą.
Nazajutrz okazało się, że pójdą wszyscy. Okazało się również, że każdy miał w plecaku wizytową bluzkę lub koszulę. Każdy, z wyjątkiem mnie i i Roberta. Ustawiliśmy się zatem w szereg, jak podczas marszu po szosie. Ja na przodzie, za mną najsłabsi, najsilniejsi na końcu. Pochód zamykał Robert.
Doszliśmy do kościoła. Byliśmy na mszy. Wyszliśmy. Wieczorem okazało się, że dokonaliśmy bohaterskiego czynu.
W niewielkiej miejscowości z kościołem i schroniskiem młodzieżowym bywało wiele obozów wędrownych. Żaden jednak przepisowym szeregiem nie poszedł do kościoła.
– A jak mieliśmy iść? We wsi nie ma chodników. Szliśmy jak po szosie - wzruszył ramionami Robert rozmawiający z jednym z mieszkańców.
– Ale nie o to chodzi – próbował nam wytłumaczyć mężczyzna – Wy tak oficjalnie zaprowadziliście dzieci do kościoła! Nie boicie się?
Czego? - chciałam zapytać. Ale tylko wzruszyłam ramionami.
Ani ja, ani Robert nigdy nie zetknęliśmy się z zakazem wstępu do kościoła, który ponoć obowiązywał od owego 1944 roku.
W każdym razie nie spotkały nas żadne konsekwencje, nikt nas nie zamordował.
Dziwne to były czasy....
I tak sobie pochodziliśmy po tej ziemi rzeszowskiej, i nikomu się nic nie stało, i nikt z głodu nie umarł, mimo iż był to sławetny rok 1980.
W końcu zapakowaliśmy dzieciaki w nocny pociąg relacji Rzeszów – Warszawa Wschodnia i ruszyliśmy w drogę powrotną. Była to noc z 24/25 sierpnia.
I co, myślicie, że coś się w pociągu stało? Nic moi drodzy, nic. Pół nocy na korytarzu czuwałam ja patrząc w drzwi przedziałów zajętych przez nasze dzieci, pół nocy, a właściwie część i cały świt na niewielkim „siedzeniu” przesiedział Robert. Tłoku nie było, wszak pociąg nie jechał nad morze, ani znad morza. Taka sobie prowincjonalna trasa.
W Warszawie szybko uformowaliśmy dwuszereg i w miarę szybko chodnikiem ulicy Targowej przemieściliśmy się na dworzec Warszawa Wileńska. Oczywiście mieliśmy oczy dookoła głowy, bo Warszawa, bo tłum, bo duży ruch, a uczniów też dużo. Potem wsiedliśmy do pociągu chyba do Białegostoku, który dowiózł nas do Śniadowa.
To była kiedyś bardzo ważna stacja kolejowa. Tu krzyżowały się tory z Białegostoku, Ostrołęki i Łomży. Takie centrum przesiadkowe na miarę Polski B.
W dalszą trasę ruszyliśmy autobusem marki „ogórek” czyli Jelcz 043 z jakiegoś lokalnego PKS. Trasa do Łomży wiodła przez miejscowości objęte rejonem mojej szkoły. Kierowca, facet uprzejmy i usłużny, zatrzymywała się niekoniecznie na przystankach, czasami stawał przy drodze prowadzącej do wsi ukrytej trzy kilometry za lasem, w której zamieszkiwał nasz uczeń. Młody człowiek wysiadał, machał na pożegnanie reszcie i ruszał do domu.
Dziś za coś takiego nauczycielom grozi kryminał. Wówczas obyło się bez kajdanek i aresztu śledczego.
Do Łomży dojechaliśmy tylko we dwójkę. Pomachaliśmy sobie rękami i udaliśmy się do naszych domostw.
Na trzecie piętro wtoczyłam się resztką sił. Zadzwoniłam. W sumie miałam szczęście. Rodzice pracowali na drugą zmianę i zastałam ich w domu.
Od razu coś mi się rzuciło w oczy. Coś było nie tak.
– Gdzie dzieci? - zapytała drżącym głosem mama.
– Dzień dobry. Wróciłam – odrzekłam sarkastycznie.
Mama nie odpuszczała:
– Gdzie dzieci?
– Jak to gdzie, każde w swoim domu. Wysiadały po drodze, jak jechaliśmy ze Śniadowa autobusem. Zmęczona jestem, cała noc w pociągu... - próbowałam zainteresować rodzinę swoją osobą powracającą z Rzeszowszczyzny.
Do dziwnej wymiany zdań dołączył tato:
– Nikomu się nic nie stało?
Wzruszyłam ramionami. A co się niby miało stać? Ja i Robert jesteśmy odpowiedzialnymi ludźmi, mimo że jeszcze młodzi i na dodatek zakochani.
– Jeść mi się chce. A tak w ogóle to o co chodzi?
Zanim dostałam herbatę i kanapkę ( i wcale nie z octem) wysłuchałam opowieści o strajkach na Wybrzeżu. Nie, nie było żadnej euforii w moim domu. Był strach. Czego bali się moi rodzice, nie wiem. Ja nie bałam się niczego, bo do wkroczenia do domu w samo południe 25 sierpnia nie miałam pojęcia o niczym.
Przez dwa tygodnie wędrowałam po oddalonej o blisko 500 km części jeszcze ludowej Ojczyzny. Troszczyłam się o małolaty. Zwiedzałam pałac w Łańcucie. W wolnych chwilach kochałam się z Robertem.
Jaki strajk? Gdzie Wybrzeże, gdzie Przeworsk, Szklary, Dynów?
– I nic nie wiedzieliście? I jak szliście przez Warszawę to też nic nie widzieliście? Mówią, że w Warszawie strajkują tramwaje... - dopytywał się ojciec.
– Nic nie wiedzieliśmy.
I bardzo dobrze się stało, że nie wiedzieliśmy, bo wsadzilibyśmy dzieciaki do pociągu i szybko wrócilibyśmy do domu. Małolaty nie zobaczyłyby siedziby Potockich – pomyślałam.
– A w Warszawie to widzieliśmy jedynie ulicę Targową, bo przemieszczaliśmy się ze Wschodniego na Wileński. Pilnowaliśmy dzieci, a nie przyglądaliśmy się tramwajom.
Mama przyznała mi rację.
Dalej wszystko potoczyło się szybko. Rodzice nadal chodzili do pracy, bo jakoś ich zakłady w sierpniu nie strajkowały. Relację z podpisania porozumień sierpniowych oglądaliśmy w normalnej telewizji (porządnego radia nadal nie mieliśmy). Potem rozpoczął się rok szkolny. Uczniowie wspominali obóz wędrowny. A ich pani definitywnie rozstała się z Robertem.
Umarł socjalizm. Umarła nasza miłość.
Wszak dziwne to były czasy....
Wiersz ukazał się w wydawnictwie pokonkursowym "Las wciska się do miasta" Wałbrzych 2023, ISBN 978-83-966684-1-7
(opowiadanie zajęło trzecie miejsce w konkursie literackim organizowanym przez Miejską Bibliotekę Publiczną Zdrojoteka w Szczawnie Zdroju „ Sen o Szczawnie” w 2023 roku)
(opowiadanie zostało opublikowane na stronie polskiego portalu o kosmosie https://www.urania.edu.pl/fantastyka/do-ostatniego-ziarnka-soczewicy)
W sumie to trzeba faceta i jego oczy podziwiać. Wokół zamku rozciągał się biały śnieg. Jedyne co była na nim widoczne, to czarne drzewa, oczywiście bez liści. Krzyżacy mieli na sobie białe płaszcze, ich konie białe narzuty, a czarne krzyże idealnie komponowały się z czarnymi drzewami. Wszystko się zlewało w jeden obraz. A jednak dzielny szef wojsk polskich ujrzał, rozróżnił i zameldował.
czytaj więcejutwór nagrodzony III nagrodą w V Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim „O złota gałązkę jabłoni” w Łososinie Dolnej w 2023 roku (w zestawie z utworami „Jabłonka” i „Świt nad górami wyspowymi”).
czytaj więcej